Grzegorz Strzelczyk, ks.



bieżące informacje

A A A

Rozważania Adwentowe 2004

opracowane dla portalu mateusz.pl; Adwent 2004
28.11.2004, I Niedziela Adwentu
Żyjemy w erze poprawności politycznej. Nim coś powiemy, czy napiszemy, sto razy zastanawiamy się, jak to zostanie przez innych przyjęte. Czy czasem nie za bardzo się wychylimy poza to, co „powszechnie”, „wszędzie” i „normalnie” przyjmowane. Czy czasem odbiorca nam się nie zestresuje, nie przestraszy, nie obrazi…
W duchu poprawności politycznej trudno się czyta, trudno się głosi, trudno się żyje Ewangelią. Jezusowi – zdaje się – pojęcie to było obce. I nie tylko pojęcie: także cała postawa, jaka z niego wypływa. Chrystusowy szacunek do słuchacza objawiał się nieco inaczej: nie poprzez szczelne opakowywanie prawdy tak, aby nie niepokoiła swoją kańciastością, ale właśnie poprzez wskazywanie jej ostatecznych, a tym samym niepokojących konsekwencji. Zbytnio szanował swoich słuchaczy, zbytnio nas szanuje, aby pozostawiać nas w błogim przekonaniu, że w zasadzie to nic od nas nie zależy. Że wszystko toczy się poza, czy ponad nami, a my możemy tylko obserwować dzieje własnego życia i losy świata co najwyżej współczując. Jezus przypominał i przypomina nieustannie coś, o czym wygodniej byłoby nam zapomnieć: że w teatrze świata nie jesteśmy widzami, ale raczej aktorami i reżyserami. A właściwie to w ogóle nie jest teatr, bo nic nie jest na niby, a gra – w każdym najkrótszym momencie, w każdej najdrobniejszej decyzji, toczy się o stawkę ostateczną: o życie samo.
Gdyby Jezus był poprawny politycznie, to nie czytalibyśmy w I Niedzielę Adwentu, że gdy On przyjdzie powtórnie (znienacka, prawie jak niezapowiedziana kontrola skarbowa), to z dwóch pracujących na polu jeden będzie wzięty, a jeden zostawiony, tak jak i z pracujących przy żarnach: jedna wzięta, druga zostawiona… To zdecydowanie nie jest uspokajająca perspektywa.
Gdyby Jezus był poprawny politycznie to by tak nie mówił. Ale wtedy nie mielibyśmy szansy na mierzenie się, zmaganie się ze świadomością, że w każdej chwili możemy wygrać lub przegrać życie. I być może nic by nas nie pobudzało, nie dręczyło, nie ścigało, nie przymuszało wręcz, by w każdą chwilę wkładać całą pasję, miłość, wysiłek, na jakie tylko nas stać.
Czuwajcie więc, bo w chwili, w której się nie domyślacie…

29.11.2004, poniedziałek
Władza nam się zdecydowanie źle kojarzy. W naszym, polskim kontekście polityczno-społeczno-gospodarczym, chyba coraz gorzej. Psioczenie na „władzę” należy wręcz już chyba do polskiej obyczajowości. Ale i zwyczajnie po ludzku: nikt nie lubi, by mu rozkazywano (choć rozkazywać, to i owszem…), nikt nie lubi mieć kogoś „nad sobą”.
Biorąc pod uwagę tę naszą niechęć poprawny politycznie Chrystus powinien by pięć razy się zastanowić przed pochwaleniem setnika z dzisiejszej ewangelii, który rozumie relację Bóg-człowiek w kategoriach wojskowej hierarchii: idź-idzie, zrób-robi. Jakie to niehumanistyczne, niepersonalistyczne. A jednak Jezus: „U nikogo w Izraelu nie znalazłem tak wielkiej wiary”. U nikogo!
Chcemy, czy nie chcemy, podoba nam się to, czy nie – wiara jest ostatecznie uznaniem zależności. Naszej – od Boga. Mojej – od Boga. I taka wiara chroni nas przed mrzonką samowystarczalności, mitem autonomii, próbami samozbawienia. I może chroni nas przed… samotnością. Przed takim skupieniem się na walce o własną „wolność”, w której rwą się i rozpadają relacje, a miłość zdycha. Wiara może dawać doświadczenie tego, że zależność nie musi oznaczać zniewolenia. Że może być częścią dynamiki miłości, która ocala człowieka., która ocala relacje między ludźmi. Taka wiara budzi niestrudzenie nadzieję, że ostatecznie uda się wyprostować także wszystkie ludzkie relacje. I wtedy przyjdą „ze Wschodu i Zachodu i zasiądą do stołu (…) w królestwie niebieskim” . Razem. Pojednani.

30.11.2004 wtorek, św. Andrzeja Apostoła
Gdyby Jezus był poprawny politycznie, nie byłoby apostołów. Bo przecież jak można wymagać od kogoś, żeby nagle porzucał, przemieniał radykalnie całe swoje dotychczasowe życie dla Prawdy? Każdy ma prawo do kształtowania swego losu, każdy ma prawo żyć w spokoju i nikt nie ma prawa tego spokoju naruszać… Na szczęście nie był. Jezusowe wezwanie dotarło do św. Andrzeja i otworzyło przed nim horyzonty nadziei. Nadziei pociągającej tak silnie, nadziei tak skutecznej, że dla niej „natychmiast” opuścił wszystko i poszedł za Nim. W Nim rozpoznał nadzieję na ocalenie swego życia.
Gdyby Jezus był poprawny politycznie, nie byłoby Andrzeja Apostoła. Bo przecież jak można faworyzować, wybierać, powoływać jednych, a innych zostawiać. A gdzie równość, sprawiedliwość? A gdzie takie same prawa wszystkich? Na szczęście kiedy Bóg nas wymyślał, to każdego inaczej. Nie kopiował, nie ściągał, nie powtarzał się. Miał powołanie dla każdego, pomysł na każde życie z osobna. Na każdy los. Na los św. Andrzeja. Ma mój też.

1.12.2004 środa (Mt 15,29-37)
Gdyby królestwo Jezusa było z tego świata, jednym z zadań uczniów byłoby trzymanie tłumu na przyzwoity dystans. Żeby się na Niego nie tłoczyli. Żeby – broń Boże! – nie zaraził się jakąś chorobą od przyniesionych chorych. Żeby Go ktoś nie dotknął spoconymi łapskami…
Gdyby królestwo Jezusa było z tego świata, to pewnie obłożyłby podatkami swoich wyznawców, żeby – zgodnie z wszelką sprawiedliwością – utrzymywać z nich siebie i swoją świtę…
Na szczęście królestwo Jezusa nie jest z tego świata. Dlatego mogli przynosić swoich chorych „do nóg Jego”, a On ich uzdrawiał. Pochylał się nad biedą, słabością, głodem. I współczuł, zatroskany o ich przyszłość: „Nie chcę ich puścić zgłodniałych, żeby kto nie zasłabł w drodze”.
Niech już wreszcie przyjdzie Królestwo z takim Królem.
I to już naprawdę nie chodzi o to, że rozmnaża chleb. Niechby nas tylko zaraził współczuciem…

2.12.2004 czwartek (Mt 7,21.24-27)
Jezus zna serce człowieka. Dlatego nie robią na nim wrażenia deklaracje, zapewnienia, obietnice że już na pewno…, że już nigdy…, że zawsze... Nic chyba nie przychodzi nam tak łatwo, jak mówienie.. I nic chyba nam tak łatwo nie przechodzi.
Droga do królestwa jest taka sama dla wszystkich, identyczna z drogą Jezusa: miłość wobec Ojca, która przejawia się w „pełnieniu Jego woli” aż po ostateczne konsekwencje… W przypadku Jezusa był to krzyż i zmartwychwstanie.
Może gdyby Jezus był nieco bardziej poprawny politycznie, to nie przedstawiałby tylko dwóch rozwiązań: dom na skale, który stoi i dom na piasku, który runął. Może wymyśliłby jeszcze kilka innych budowli: dom odrapany, dom z naruszoną jedną ścianą, dwoma.

Jezus unika subtelnych półcieni i skomplikowanych konstrukcji. Wie, że ostatecznie wszystko sprowadzić można do niecieniowalnej odpowiedzi na jedno pytanie: „miłujesz mnie więcej…”?

3.12.2004 piątek (Mt 9,27-31)
„Wierzycie, że mogę to uczynić?”… To pytanie wdziera się bezpardonowo w najbardziej strzeżoną sferę serc dwóch niewidomych. Dla naszej ponowoczesnej wrażliwości to już może być przesada: jak można kogoś tak bezpośrednio zapytać o jego wiarę? Jak można kogoś tak zapytać o wiarę w cud? Gorzej – o wiarę w siebie samego?
Gdyby Jezus był poprawny politycznie, to by im takiego pytania nie zadał. A już na pewno, idąc z duchem czasu i mody na prywatność spraw wiary (i moralności), nie stawiałby takiego pytania dzisiaj.
Na szczęście „poprawność polityczna” nie jest żadnym z imion Jezusa.
„Wierzysz, że mogę to uczynić?” – pytanie pozostaje takie samo kiedy trafiamy do Jego domu desperacko szukając sensu naszego życia. Kiedy czujemy, że choć okruch nadziei skądkolwiek przychodzący mógłby nam życie ocalić.
Wierzę, że On może to uczynić?

4.12.2004 sobota (Mt 9,35-10,1.6-8)
Gdyby królestwo Jezusa było z tego świata, to wysłanie na uczniów nie byłoby takie proste. Najpierw potrzebne byłyby badania strategiczne, określające sensowność misji. Uczniowie zaś musieliby przejść szkolenia i zdobyć odpowiednie certyfikaty. Potem trzeba by im było przydzielić precyzyjnie obszar działania, żeby sobie nawzajem nie wchodzili w paradę. I jeszcze potrzebne byłoby biuro z personelem, do przeglądania i weryfikacji sprawozdań…
Królestwo Jezusa nie jest z tego świata. I dlatego On uczniów posyła na podstawie jednego tylko kryterium: zaufania i jednej, prostej diagnozy sytuacji: „byli znękani i porzuceni”…
Wysyłając – wtedy i dziś – Jezus musiał być świadomy tego, że nieraz, przez niezrozumienie, głupotę czy niedbalstwo, zaciemnią Jego orędzie. I że nadszarpną jego wiarygodność nieświętym do końca życiem. I że dary roztrwonią, tak że niewielu chorych odzyska zdrowie…
Mimo to – zaufał apostołom.
Mimo to – ufa.
Nam.

5.12.2004 II niedziela Adwentu (Mt 3,1-12)
Jednym z najbardziej chyba bolesnych doświadczeń naszej codzienności jest to, że rzeczy czasem idą zupełnie nie tak, jakbyśmy tego chcieli. Ranimy innych, ranimy się nawzajem w zupełnie niepotrzebnych sytuacjach, kiedy wszystko miało przecież pójść inaczej… Dlaczego? Czasem dlatego, że bardzo trudno nam rozpoznać dobro, i nieraz słowo, które miało podnieść - miażdży. Czasem dlatego, że dobro kosztuje i kiedy przychodzi nam dać komuś kawałek siebie – czasu, cierpliwości, pieniędzy, pasji – to nieraz jakoś karłowaciejemy w lęku, że nas „ubędzie” i nie mamy odwagi kochać do końca. A bywa i tak, że to ci, dla których coś czynimy nie potrafią odczytać naszych intencji i nie chcą przyjąć naszej miłości…
Efekt takich porażek zawsze jest ten sam: ból, zniechęcenie do siebie i innych, gorycz w sercu, czasem pretensje do Boga, któremu ten świat najwyraźniej się nie udał… I kolejne zawężenie serca, które nakręca od nowa cały mechanizm. I tak… bez końca?
Być może właśnie ta ostatnia perspektywa – nieskończonej spirali porażek – jest najbardziej porażająca i przerażająca. Na szczęście nie jest to ostateczna perspektywa naszego losu. Czas Adwentu przypomina, że przez nasze życie przechodzi Ktoś, kto potrafi rozplątać nawet najbardziej zasupłany węzeł ludzkiego serca, dokonując tego, co dla nas niedosiężne: oddzielenia dobra od zła.
Jezus, gdy przyjdzie „pszenicę zbierze do spichlerza, a plewy spali w ogniu nieugaszonym”. Taka jest nasza nadzieja: On pozbiera z naszego serca i ocali na wieczność każdy okruch dobra, miłości, pasji. I jednocześnie wyrwie i unicestwi plewy nienawiści, zazdrości, nieżyczliwości… Raz na zawsze, skutecznie, nieodwołalnie.
Tak jest nasza nadzieja. Przyjdź Panie Jezu.

6.12.2004 poniedziałek (Łk 5,17-26)
Wreszcie zaświtała nadzieja. Skrzyknęli się we czterech, wzięli nosze i jego… Może Nauczyciel uzdrowi. To wprawdzie paraliż, ale może da radę.
Nie przebili się przez tłu, to przebili się przez dach. Czekają w spazmie nadziei.
I wtedy „On widząc ich wiarę rzekł: Człowieku, odpuszczają ci się twoje grzechy”. Zaraz, zaraz – to nie tak! To nie o to szło! Myśmy chcieli, żebyś uzdrowił, bo przecież on sparaliżowany jest…

Tym, co niszczy nasze życie nie jest w pierwszym rzędzie choroba. Ani ubóstwo. Ani słabe wykształcenie. Ani nieciekawa praca. Ani nawet jej brak. Priorytet Jezusa jest jasny: najpierw trzeba wyzwolić człowieka z grzechu. Przebaczyć. Bo to właśnie zło, które sami czynimy jest największym zagrożeniem w naszym życiu. Niszczy nas od środka, podstępnie i skrycie.
Przy Jezusie może nie będziemy od razu zdrowi, piękni, młodzi, mądrzy i bogaci. Ale za to z przebaczeniem. Jest nadzieja.

7.12.2004, wtorek (Mt 18,12-14)
Bóg już zaczął nas szukać. Obojętnie w jaką głupią, czy złą sprawę żeśmy się wplątali – jest nadzieja. On jest już w drodze. Nieważne, że nasze serce się ścisnęło przez brak przebaczenia, zazdrość, czy pospolite lenistwo. Jego karetka reanimacyjna już jedzie. I jak tylko do nas dotrze, będzie umiał wpompować miłość w zaciśnięte serce, rozpalić na nowo przygasłą chęć do życia, zdjąć bielmo z oczu, by na świat można było patrzeć, jak na Jego dobre dzieło.
Jest nadzieja: On nie chce, żeby „zginęło jedno z tych małych”.
Żeby tylko udało mu się nas odnaleźć. Bo strasznie się wysilamy, żeby nikt nas za małych nie wziął. Przecież trzeba dbać o swoje, zbudować pozycję i nazwisko, zdobyć majątek. Wielkim trzeba być, nie małym, żeby coś na tym świecie. Wielkim!
I nie chodzi nawet o pokusę wielkości, jaką daje majątek czy władza, ale bardziej chyba o owo spojrzenie na kogoś z góry, z domieszką pogardy, politowania, obrzydzenia. Spojrzenie bez miłości, które czasem (?) nam się zdarza…

„Nie jest wolą Ojca waszego, który jest w niebie, żeby zginęło jedno z tych małych”.
Z tych małych.

8.12.2004, środa: Niepokalane Poczęcie Najświętszej Maryi Panny (Łk 1,26-38)
Ewangelie milczą na temat Niepokalanego Poczęcia Maryi. I dlatego kiedy je wspominamy, odczytujemy opowiadanie o poczęciu… Jezusa. Dlaczego? Bo chyba w żadnym innym momencie życia Maryi owoce daru, jakim była wolność od grzechu, nie ukazały się w takiej pełni: wobec Boże propozycji, która wydaje się burzyć wszystkie jej życiowe plany, okazuje niezachwiane zaufanie. Wolność od grzechu owocuje wolnością miłowania.
Świętowanie Niepokalanego Poczęcia przypomina nam, że Bóg – dzięki śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa – radzi sobie z człowieczym grzechem. W przypadku Maryi poradził sobie najradykalniej – zanim on się w ogóle pojawił. Zanim zdążył ją dotknąć, została otulona życiem płynącym ze zmartwychwstania Chrystusa.
„Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego”. Jest nadzieja: Bóg radzi sobie z człowieczym grzechem, małością, niezdolnością do miłowania. Z moim złem, zawiścią, nieprawością.
Żebym tylko umiał z tym wszystkim do Niego pójść i zrzucić, zostawić…
Doświadczyć wolności przebaczenia.

9.12.2004, czwartek (Mt 11,11-15)
Jedną z wielkich fascynacji współczesnej kultury masowej jest bicie rekordów. O kilku, czy kilkunastu lat wyraźnie widać, że już nawet nie jest ważna ich sensowność. Chodzi tylko o to, żeby więcej, żeby dłużej…
Po co? Żeby mieć swoje pięć minut w telewizji? Albo raczej żeby sobie samemu udowodnić, że się potrafi coś, do czego nie są zdolni inni. I by móc z dumą pomyśleć: jestem „wyjątkowy, lepszy, większy…. Wielki”.
Cóż: „najmniejszy w królestwie niebieskim większy jest niż on”. Kiedy mija owe pięć minut chwały, można albo popaść w apatię (no bo i co dalej?), albo frenetycznie szukać nowego rekordu. Albo przyjąć miarę Królestwa, w której wartości człowieka nie trzeba mierzyć liczbą zjedzonych w ciągu kwadransa pączków.
Wystarczy to, że Chrystus z miłości do niego oddał życie. Kocha się zresztą za małe rzeczy. Za okruchy dobra. Za spojrzenie. Nawet za nic.
Nie ważne, jak mali jesteśmy: tak długo, jak pozwolimy Mu się miłować, jest nadzieja.

10.12.2004, piątek (Mt 11,16-19)
Szukanie dziury w całym jest, zdaje się, nie tylko polskim sportem narodowym. To chyba jedna z najbardziej powszechnych oznak człowieczej małości. Jakbyśmy się bali dobra, a dokładniej jego zobowiązującego charakteru. Bo przecież jeśli już jakąś sprawę uznamy za jednoznacznie dobrą, to czujemy wyraźnie, że trzeba się do niej przyłączyć. Inaczej sumienie nie dałoby nam spokoju…
Zatem szukamy na zapas usprawiedliwienia: Chrzciciel – no ciut za bardzo ascetyczny; Chrystus – coś za dużo się kręci wokół nieuczciwych urzędników i prostytutek…
Jeśli do czegoś jest nam koniecznie potrzebny koniec świata, to do tego, by nas wyrwać z tego stanu ciągłego uchylania się przed dobrem. Żeby nas przyparł do muru i postawił przed prostym, ostatecznym wyborem w takich okolicznościach, w których nie będziemy już mogli szukać dziury w całym. Albo Bóg, albo…
Na szczęście koniec nadejdzie. I sąd. On – jeśli będzie trzeba – obejdzie wszelkie zabezpieczenia naszego serca i je za nas otworzy, jeśli tylko na to pozwolimy. Jest nadzieja.

11.12.2004, sobota (Mt 17,10-13)
„Czy to prawda, że najpierw musi przyjść Eliasz?” – pytali uczniowie. „Już przyszedł i nie poznali go” – odpowiedział Jezus.
Jakże łatwo coś przeoczyć. Życie mamy wypełnione setkami drobnych spraw, starań wyzwań, obowiązków. I ledwie udaje nam się utrzymać jako tako w całości ten nasz mały świat; zresztą nawet w nim ciągle z czymś nie zdążamy, zapominamy… Dlatego nietrudno zapomnieć, że poza granicami naszego małego świata istnieją małe światy innych ludzi.
Nietrudno przeoczyć szansę na uczynienie dobra, na przyjaźń, na miłość, na pojednanie. I na zbawienie, na przebaczenie, które Bóg nam daruje w Chrystusie.
Co gorsza: nietrudno przeoczyć osoby: męża, żonę, sąsiada, kolegę z pracy, listonosza, dzielnicowego, kogokolwiek, traktując ich jedynie jak część wyposażenia naszego małego świata.
Adwentowe wezwanie do czuwania, ma nam pomóc także w tym, byśmy nie tracili z oczu innych, by nie porwała się sieć relacji, która ratuje nas przed samotnością. Ale przede wszystkim, żebyśmy nie przegapili Jezusa, gdy przyjdzie. Gdy przychodzi.

12.12.2004, III niedziela Adwentu (Mt 11,2-11)
„Czy Ty jesteś tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać?” – Jan wypowiada pytanie, w którym skupiają się wątpliwości całych pokoleń… Czy to Jezus jest spełnieniem naszych nadziei? Czy można, czy warto na Nim budować życie? Czy On zdoła nas ocalić przed naszą własną nikczemnością, małością, grzechem?
Moglibyśmy się spodziewać, że wobec takiego pytania Jezus przeprowadzi jakiś dowód z Pisma Świętego. Albo wyciągnie dokumenty z odpowiednimi pieczęciami. Albo pokaże rekomendacje od najważniejszych z Ojcem włącznie. Albo będzie z całych sił przekonywać.
Nie. Jezus mówi: „Idźcie i oznajmijcie Janowi to, co słyszycie i na co patrzycie: niewidomi wzrok odzyskują…”. Mają zwyczajnie opowiedzieć co się dzieje tam, gdzie Jezus się pojawia. Jan już sam rozpozna. Zorientuje się, że to, co się dzieje jest spełnieniem jego marzeń, jego nadziei, jego pragnień. Nie trzeba rekomendacji ani dokumentów.
Jezus nie będzie zajmował się rozwiewaniem, jednej po drugiej, każdej z naszych wątpliwości. Nie odpowie bezpośrednio na wszystkie pytania. Jednak jeśli jest w nas pragnienie miłości, dobra, prawdy, sprawiedliwości, to będziemy umieli rozpoznać, że tam, gdzie On się pojawia, to pojawia się też miłość i dobro i prawda i sprawiedliwość. Jakby to wokół Niego rozpościerała się przestrzeń spełnionych ludzkich nadziei.
A potem to już od nas zależy, czy będziemy mieli dość odwagi, by przestać szukać i znaleźć w Nim ostateczne spełnienie naszego pragnienia. I czy będziemy się umieli Go trzymać.
„Błogosławiony jest ten, kto we Mnie nie zwątpi” – kończy Jezus.

13.12.2004, poniedziałek (Mt 21,23-27)
„Jakim prawem to czynisz?” – za pytaniem, które w dzisiejszej Ewangelii odnosi się do nauczania Jezusa, kryje się chyba podobne, o wiele bardziej rozdzierające i skierowane do samego Boga. „Jakim prawem wtrącasz się w nasze życie?”. Jakim prawem uczyniłeś nas mężczyznami czy kobietami, wysokimi czy niskimi, mądrymi czy głupimi, biednymi czy bogatymi? Jakim prawem jednych wybierasz do tego, a innych do czegoś innego?
Jakim prawem…
Gdzieś za tym pytaniem kryje się jednak chyba odwieczna pokusa absolutnego samostanowienia: to ja i tylko ja powinienem decydować, jak ma wyglądać moje życie. I nikt nie powinien się wtrącać. Pokusa, która obiecuje wolność, a przynosi… samotność. Bez innych i bez Boga.
I może właśnie po to, by nie pójść drogą tej pokusy, Jezus uchyla się od odpowiedzi. Jakby chciał powiedzieć: To nie tak. To zupełnie nie tak. Nie chodzi o władzę. Raczej o miłość. O to, by nie pozostawić człowieka w jego mrocznej samotności. Chodzi o to, żeby stanąć przy nim i pokazać, że można siebie i świat przyjąć z radością jako dary Ojca.
Nie chodzi o władzę. Chodzi o zaufanie. Zaufanie Jezusowi. W Nim rodzi się nadzieja.

14.12.2004, wtorek (Mt 21,28-32)
„Celnicy i nierządnice wchodzą przed wami do królestwa niebieskiego”. Nie dlatego, że Bóg nagradza zło, ale dlatego, że niezmiernie łatwo jest nam rozsiąść się i zasiedzieć w przekonaniu o własnej doskonałości. Jesteśmy dobrzy. Chodzimy do kościoła. Płacimy podatki. Dajemy na świece Caritas i na Orkiestrę. Powinno wystarczyć – no nie?
Niekoniecznie. Wszystko zależy od tego, kiedy ostatni raz sprawdziliśmy, czy jeszcze pracujemy w winnicy Ojca. Czy czasem nie zdarzyło nam się po uroczystym wejściu do niej, przeskoczyć przez mur – do swojej winnicy, na swoje prywatne poletko. Winorośle mogą być takie same. I robota identyczna. Tylko winnica się nie zgadza.
Ojciec nie będzie za nami ganiał i sprawdzał, gdzie pracujemy. On nam zaufał. Nie założy kamer przemysłowych, ani kołchoźników, żeby przypominać o obowiązku pracy. Nie rozciągnie drutu kolczastego na murze winnicy. Przecież nam zaufał.
Wszystko rozstrzygnie się w dniu przyjścia Jezusa: ciekawe, w której winnicy nas zastanie.

Póki co zdaje się, że aferzyści i prostytutki wchodzą przed nami do królestwa…

15.12.2004, środa (Łk 7,18b-23)
Gdyby dane nam teraz było stanąć przed Jezusem i zadać jedno jedyne pytanie – o co byśmy zapytali? O numery, jaki zostaną wylosowane w Lotto przy najbliższej wielkiej kumulacji? O datę własnej śmierci lub końca świata? Albo jeszcze o to, czy nie mamy gdzieś ukrytej jakiejś choroby… Albo czy nasze dzieci wyjdą na ludzi… Czy Małysz wygra puchar świata…
O co byśmy zapytali? Co drąży, nurtuje, niepokoi nasze serce?
Jan, stojąc w obliczu śmierci, wypowiada swoje pytanie: „Czy Ty jesteś tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać?”. Czy to w Tobie ostatecznie spełnia się nadzieja ludzkości na zbawienie, na odnalezienie sensu codzienności, na miłość, która nie ustaje?
Jan już wiedział, że tak naprawdę wszystko zależy od tego pytania. Bo jeśli On, Jezus, jest tym, który miał przyjść, to wszystko nabiera sensu: praca, cierpienie, wysiłek, pasja, miłość, przebaczenie… Jan wiedział, że dzięki Niemu każda dobra chwila życia może zostać ocalona i utrwalona na wieczność – dlatego warto kochać, poświęcać się dla sprawiedliwości, umierać. Bo to wszystko ostatecznie nie „dla sprawy”, nie „dla idei”, lecz dla Niego…
Jan już wiedział…
Gdyby dane nam teraz było stanąć przed Jezusem i zadać jedno jedyne pytanie – o co byśmy zapytali?

16.12.2004, czwartek (Łk 7,24-30)
„…udaremnili zamiar Boży względem siebie…”.
Bóg chciał i sprawił, żebyśmy sami o sobie stanowili. Żebyśmy mogli wybierać co i z kim chcemy w życiu robić. Chciał istot zdolnych do miłowania, a miłość możliwa jest tylko w wolności. Jest przecież darem – najcenniejszym, bo czynionym z siebie samych…
By jednak wolność nie uderzyła nam do głowy dał nam też pragnienia: dobra, piękna, sprawiedliwości, miłości. Wbudował w nasze serca tęsknotę za jednością, pokojem, harmonią. Wszystko po to, abyśmy mogli odkryć, dokąd wolność ma nas prowadzić.
I dał nam jeszcze sumienie – sygnał alarmowy, który ma nas ostrzegać, gdy nasza wolność obracać się zaczyna w niewłaściwą stronę – przeciwko Bogu, przeciwko innym, przeciwko nam samym…
Mimo całego tego wyposażenia zdolni jesteśmy do tego, by udaremnić zamiar Boży względem siebie. To chyba najbardziej przerażająca nasza zdolność. Narzędzia stworzone do miłowania możemy wykorzystać do tego, by miłość odrzucić.
Pozostaje tylko mieć nadzieję, że Boża cierpliwość sięga dalej. Że jeśli nawet w naszej małości i głupocie udaremnimy plan A, to On i tak ma już gotowy plan B. I C, i D jeśli trzeba będzie.
Jest nadzieja. On może użyć liter ze wszystkich języków świata…

17.12.2004, piątek (Mt 1,1-17)
Czterdzieści dwa pokolenia. Tysiące ludzi, tysiące małych ludzkich historii. Historii wypełnionych codzienną walką o byt, miłością, cierpieniem… Dobrymi i złymi rzeczami.
Czterdzieści dwa pokolenia. Całe rzędy szaf z życiorysami, od krótkich i prostych, po długie i zaplątane.
Co pozostaje po czterdziestu dwóch pokoleniach? Pełne cmentarze, nieco dobytku, trochę poezji. Pamięć – wdzięczna lub wściekła – tych, którzy już wiedzą, że tak samo przeminą.
A po tych czterdziestu dwóch jeszcze pragnienie, tęsknota i oczekiwanie. Powtarzany co pokolenie krzyk „Boże zrób coś!”…
Jego odpowiedź, Jego Syn, spełnienie obietnicy i wypełnienie pragnień, przychodzi w pokoleniu czterdziestym trzecim. Dlaczego nie w pierwszym? W szesnastym? W dwudziestym drugim?

My czekamy już nieco dłużej. Trudno nawet liczyć pokolenia.
A w naszym własnym życiu ile? Rok, pięć, czterdzieści? I wciąż nie wiemy, kiedy On przyjdzie spełnić pragnienia, zaspokoić tęsknoty, ukoić oczekiwanie. Nie wiemy kiedy.
Jednak spać możemy spokojnie. Przyjdzie. Wtedy też przyszedł.

18.12.2004, sobota (Mt 1,18-24)
To, jak Ojciec posyła Syna na świat, sposób, w jaki „umieszcza” Go w świecie, z naszej perspektywy przypominać może nieco sporty ekstremalne. Ci, poprzez i wobec których to się staje, zmuszeni są do sięgnięcia granic ludzkich możliwości. W pobliże punktu, w którym człowiek zaczyna uciekać w popłochu, skrajnie zmieszany i przerażony.
Oto Józef dowiaduje się, że jego narzeczona oczekuje dziecka. Nie jego dziecka. I już tu wspina się na szczyty człowieczeństwa: by nie narazić ukochanej na zniesławienie, na hańbę w oczach ludzi, bierze winą na siebie, bo do tego sprowadzało się „potajemne oddalenie”.
Ale nie koniec na tym: za chwilę Józef musi sięgnąć jeszcze dalej i uwierzyć, „z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło”. I więcej jeszcze – że dziecko to „zbawi swój lud od jego grzechów”…
O wiele mniejsze sprawy spędzają nam sen z powiek na wiele nocy…
On jednak, jakby nigdy nic, „zbudziwszy się ze snu, uczynił tak, jak mu polecił anioł Pański: wziął swoją Małżonkę do siebie”. I tyle. Żadnych lamentów, dyskusji, rozterek. Ekstremalnie proste zaufanie.

Pewnie nie staniemy przed tak ekstremalnymi wyzwaniami. Nasza codzienność rzuca nam raczej mnóstwo drobniutkich. Może warto do nich zastosować metodę Józefa: ekstremalnie proste zaufanie.


19.12.2004, IV Niedziela Adwentu (Mt 1,18-24)
Św. Mateusz nie opisuje szczegółowo tego, co działo się w Józefie, gdy dowiedział się o tym, że Maryja poczęła. Możemy się jedynie domyślać jakie myśli przewalały mu się przez głowę, jakie burze emocji przetaczały się przez serce. Jedyną konkretną wskazówkę o stanie jego ducha znajdujemy w słowach anioła: „nie bój się wziąć do siebie Maryi”.
„Nie bój się”. Decyzja, by oddalić Maryję, mimo, że „sprawiedliwa”, czy wręcz wielkoduszna, bo przecież była równoznaczna z wzięciem winy na siebie, była jednak powodowana lękiem.
Czego Józef się lękał? Niewierności Maryi? Tego, że nie będzie potrafił pokochać nie swojego dziecka? A może konfrontacji z tajemnicą, która się przed nim rozciągała. Może bał się zaufać Maryi, uwierzyć jej wersji o dziewiczym poczęciu.
Jedno jest pewne: ludzki lęk staje w tym momencie na drodze Bożego planu. W przypadku Józefa trzeba aż interwencji anioła, by lęk ten przełamać. I tak będzie jeszcze wiele razy – nie przypadkowo Jezusowe „nie lękajcie się” skierowane do uczniów powraca w ewangelii jak refren…
Lęk rodzi się w człowieku wtedy, gdy staje przed decyzją, której konsekwencji nie potrafi do końca przewidzieć, albo przewiduje, że może nad tymi konsekwencjami nie zapanować, że mogą go przerosnąć. I może dlatego Jego przejście przez nasze życie tak często lęk wywołuje: bo wydaje się nam, że możemy stracić kontrolę nad naszym losem. A do tej kontroli strasznie jesteśmy przywiązani… Wciąż nam się wydaje, że kontrolując nasze życie ocalimy je. Uratujemy. Zbawimy.
Tak się nie rodzi zbawienie. Co najwyżej samotność. A z nią lęk jeszcze potężniejszy.

„Józefie, nie bój się wziąć do siebie Maryi, (…). Porodzi Syna, któremu nadasz imię Jezus, On bowiem zbawi swój lud od jego grzechów.
On zbawi swój lud.
On wyrwie z samotności.
On usunie lęk.

20.12.2004, poniedziałek (Łk 1,26-38)
„Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego”. Łatwo powiedzieć – zwłaszcza jak się jest aniołem. Dla nas jest takich rzeczy aż nadto wiele. I to już zupełnie pół biedy, że nie umiemy latać, a chodzenie po wodzie wychodziło tylko Jezusowi. Najgorsze jest to, że do tak wielu rzeczy nie jesteśmy w stanie nakłonić nawet własnego serca, nawet własnego umysłu.
Ileż to razy walimy bezskutecznie głową, o mur własnego lęku? O zaporę gniewu? O tamę obrazy? Zdarza nam się miesiącami siedzieć w klatce zazdrości, czy być przywiązanymi do pustego żłobu braku przebaczenia…
Dla człowieka bowiem mnóstwo jest niemożliwego.

I może właśnie dlatego trzeba było, aby On przyszedł. Żeby Ten, dla którego nie ma nic niemożliwego stał się jednym z tych, dla których niemożliwego jest tak wiele. Żeby z samego środka naszej niemożności zaczął rozwalać klatki, kruszyć mury, obalać zapory…
Latać dalej nie będziemy. Ani chodzić po wodzie.
Ale z biedami serca już nigdy nie będziemy sami.

21.12.2004, wtorek (Łk 1,39-45)
Prędzej, czy później Boże obietnice się spełniają.
Prędzej, czy później On przechodzi przez nasze życie.
Można Go przegapić, dokładnie tak, jak świat przegapił przyjście na świat Syna Bożego. Tylko nielicznym udało się je dostrzec i rozpoznać w mającym się narodzić spełnienie Bożych obietnic i nadzieję dla świata.
Dlaczego tylko nielicznym? Być może Elżbiecie udało się przeczuć odpowiedź: „Błogosławiona (szczęśliwa) jesteś, któraś uwierzyła, że spełnią się słowa powiedziane Ci od Pana”. To wiara sprawia, że człowiek może przeżywać szczęście spełniania się Bożych obietnic. I to przeżywać je nawet zanim obietnice się spełnią… Autor Listu do Hebrajczyków napisze: „Wiara zaś jest poręką tych dóbr, których się spodziewamy, dowodem tych rzeczywistości, których nie widzimy” (11,1).

Szczęśliwi ci, którzy uwierzyli, że ten świat, ze wszystkimi jego niedoskonałościami nie jest ostatnim słowem Boga.
Szczęśliwi ci, którzy się nie pogodzili z bylejakością, złem, nieuczciwością i ciągle wierzą, że może być inaczej.
Szczęśliwi ci, którzy mają nadzieję na przemianę własnego życia, własnego przymkniętego serca i uwierzyli, że przychodzący Jezus może je otworzyć.
Szczęśliwi ci, którzy uwierzyli…

22.12.2004, środa (Łk 1,46-56)
Kiedy Bóg przychodzi, to zawsze do i poprzez konkretnych ludzi. Maryi dane było doświadczyć tego w najbardziej intensywny ze sposobów – najpierw poprzez moc Ducha Świętego, potem poprzez macierzyństwo. I dlatego jej hymn uwielbienia zaczyna się od dziękczynienia za to właśnie doświadczenie: „wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny”.
Ale kiedy Bóg przychodzi, to zawsze też po to, by poprzez te konkretne, wybrane osoby dosięgnąć innych i także ich obdarzyć miłością. Maryja ma bardzo jasne przeczucie takiego właśnie działania Boga, dlatego jej hymn rozwija się w uwielbienie całego Bożego planu, którego przyjście Chrystusa jest wypełnieniem.
A kiedy Bóg przychodzi do nas? Nie ważne jak: poprzez doświadczenie własnej bliskości, poprzez doświadczenie przebaczenia w sakramencie pojednania, czy też za pośrednictwem dobra otrzymywanego od innych, obcowania z pięknem… Jak reagujemy, kiedy dzieją się w naszym życiu dobre rzeczy? Bo przecież się dzieją. Może nie tak często i nie tak intensywnie, jak byśmy chcieli, ale się dzieją…
Chyba ostatecznie chodzi zresztą o zachwyt. O umiejętność takiego wpatrzenia się w Przychodzącego na różne sposoby, żeby w Nim dostrzec wypełnienie Bożych obietnic i ludzkich oczekiwań. Własnych oczekiwań. Wtedy rodzi się hymn. Wtedy rodzi się uwielbienie.
Nie dlatego, że świat już jest naprawiony. Ale dlatego, że nadzieja, iż kiedyś będzie, zaczęła się spełniać w Jezusie. I przez nas.

23.12.2004, czwartek (Łk 1,57-66)
Aż do narodzenia Jana Chrzciciela wszystko w Izraelu toczyło się według utartych schematów. Od wieków nie wydarzyło się nic bardzo istotnego. Izraelici żyli pamięcią Bożego działania przy wyjściach z Egiptu i Babilonu, w czasie wojen machabejskich… Ale ostatnio jakoś nic się nie działo, więc cała uwaga skupiona była na powtarzaniu i utrwalaniu tradycji. To, co dzieje się przy narodzeniu Jana jest tak powszechnym zaskoczeniem, że aż nie biorą na serio słów Elżbiety: „Nie ma nikogo w twoim rodzie, kto by nosił to imię”. A następne wydarzenia wywołują niepokój w sąsiedztwie – ewangelia mówi wręcz o strachu, który „padł na sąsiadów”.
Nagle wydarzyło się coś, co zburzyło tradycyjny porządek rzeczy. Nagle Bóg, o którym snuło się wspomnienia, zadziałał z mocą…

W chrześcijaństwie w zasadzie nic nie dzieje się od wniebowstąpienia Jezusa, od dwóch tysięcy lat. Codzienność naszej wiary utkana jest z drobnych przyzwyczajeń. Małych tradycji, w których przechowywana jest w jakiś sposób nasza wspólna wiara, pamięć i zrozumienie świata. Z symbolicznych gestów, takie jak dar, czy świętowanie, które wyrażać mają to, co najpiękniejsze w naszym człowieczeństwie.
Powtarzalność tych gestów, jest ich podstawową zaletą – ma dopomóc naszej pamięci –, ale i podstawową wadą – możemy tak się skupić na samym odtwarzaniu gestów, że nie starczy czasu, sił, ani uwagi, aby sięgnąć do płaszczyzny ich znaczenia.
A przecież ilekroć tam sięgamy, możemy odkryć, że On jest tym, „który był, który jest i który przychodzi”. Przychodzi nieustannie.

24.12.2004, piątek - Wigilia (Łk 1,67-79)
Zachariasz milczał przez dziewięć miesięcy, bo nie umiał uwierzyć, że przez jego syna zacznie się wypełniać Boża obietnica wobec Izraela. To jakby dziewięć miesięcy rekolekcji w zupełnej ciszy. O czym myślał przez ten czas? Być może hymn, który wyśpiewuje odzyskawszy głos, pozwala nam nieco wejrzeć w te myśli.
Oto wreszcie Bóg „nawiedził lud swój i wyzwolił go, i moc zbawczą nam wzbudził”. Oto wieść warta wypowiedzenia w pierwszym zdaniu, po dziewięciu miesiącach milczenia.
Bóg nawiedził swój lud.
Oczekiwanie całych pokoleń Izraela, ale też ostatecznie tęsknota każdego ludzkiego serca, z napięciem wyglądało tej chwili.
Bóg nawiedził swój lud.
Trzeba będzie czasu, żeby pojąć, jak głębokie to nawiedzenie. Że tym razem to nie tylko echo Bożego głosu przekazane przez proroków, czy ślad Jego działania w wielkich wydarzeniach izraelskiej historii. Tym razem Bóg zesłał swego Syna, aby przeżył ludzkie życie. On wszedł w sam środek ludzkiej przeciętności. By miłować, pracować, cierpieć, jak każdy z nas. Ludzkimi rękoma, człowieczym umysłem i sercem.
Tylko lekkie przesunięcie w czasie i przestrzeni nie pozwoliło nam bawić się z Nim na podwórku, a potem mieć Go za sąsiada, nosić do naprawy do Jego warsztatu połamane stołki… Uczyć się u Niego człowieczeństwa, w ten najbardziej prosty i bezpośredni sposób – przy jednym stole, jedząc z tej samej miski. Słuchać przypowieści wypowiadanych pełnym pasji głosem, w którym odbijał się żar miłości, z jaką Bóg nas umiłował. Tylko lekkie przesunięcie w czasie i przestrzeni…
Dlatego wciąż musimy wracać do tamtych chwil. Pomagać – świętowaniem – naszej pamięci. By nam nie umknęła świadomość tego, jak mamy blisko: On do nas, i my do Niego.
I że dobrze nam razem.

„Niech będzie uwielbiony Pan, Bóg Izrael, że nawiedził lud swój i wyzwolił go, i moc zbawczą nam wzbudził…”.

Komentuj na Facebooku

zamknij
Ten serwis, podobnie jak większość stron internetowych wykorzystuje pliki cookies. Dowiedz się więcej o celu ich używania i zmianie ustawień cookie w przeglądarce. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. | Polityka cookies