Grzegorz Strzelczyk, ks.



bieżące informacje

A A A

Bóg i pieluchy, czyli krótki traktat o tym, kim naprawdę jesteśmy

tekst opublikowany: Gość Niedzielny 51(2003),7, wersja bez poprawek redakcyjnych

Co to za Bóg, któremu trzeba zmieniać pieluchy? Co to za Bóg, którego Matka musi karmić piersią? Co to za Bóg – bezradne dziecko urodzone w biedzie na dalekiej prowincji? Takie pytania stawiano chrześcijanom od pierwszych wieków, bo wydarzenie Narodzenia jakoś zupełnie nie pasowało i nadal nie pasuje do potocznego obrazu Boga. Pogańscy myśliciele byli nim zgorszeni. A i nam, wierzącym, trudno nie postawić pytania: dlaczego On to robi? I dlaczego właśnie tak?

W Betlejem, przed z górą dwoma tysiącami lat, dokonało się wydarzenie absolutnie wyjątkowe w dziejach świata: Bóg, stwórca człowieka, sam zechciał podzielić los stworzenia. Pozostając tym, kim był, „wcielił się”, to znaczy przyjął na siebie zwykłą, konkretną człowieczą historię, ze wszystkimi małymi i wielkimi sprawami, które się na nią składają. Bóg zdecydował się na to, by przeżyć ludzkie życie – od poczęcia, od narodzenia, aż po śmierć. Wobec tego wydarzenia stajemy jakoś bezradni: nie potrafimy wyjaśnić jak to jest możliwe. Tylko sam Jezus mógłby nam pomóc, ale On niewiele o tym mówił. Zresztą dla naszej wiary o wiele ważniejsze od pytania jak?, jest pytanie dlaczego? Bo jeżeli Bóg „ogołocił samego siebie przyjąwszy postać sługi” (Flp 2,7), to musiał mieć ku temu powody… I zrozumienie tych powodów może mieć kluczowe znaczenie dla naszej wiary, dla naszego życia.

Co zatem skłoniło Boga do tego, by stał się człowiekiem? Możemy przybliżyć się do odpowiedzi na to pytanie zakładając, że sens narodzenia, sens Wcielenia odsłania się w życiu i misji Jezusa. A On wyraźnie mówi, że przyszedł dla ludzi, dla nas, aby dać nam życie, aby nas uwolnić, zbawić od grzechu i zła. Nie sposób nie przypomnieć tu Jego słów z janowej Ewangelii: „Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3,16).

Możemy zatem uchwycić pierwszy powód Wcielenia: wejście Boga w ludzki świat ma związek z naszym grzechem. On stał się jednym z nas, aby nas wyrwać z sytuacji uwikłania w zło, w jakiej znaleźliśmy się na skutek grzechu. W tej perspektywie sens narodzenia wypełnia się w śmierci i zmartwychwstaniu: Jezus narodził się, by przyjąć na siebie skutki grzechu, aż po śmierć, i przezwyciężyć ją w zmartwychwstaniu.

Jednak czy nie mógł tego zrobić w inny sposób? Zbawić nas bez Wcielenia, narodzenia, śmierci? Pewnie mógł. Ale wybrał ten konkretny sposób. I ów wybór mówi nam bardzo wiele o Jego stosunku do nas.

Zapewne wybrałby inną drogę, gdyby przeżywał nasz grzech tylko jako coś w rodzaju osobistej porażki Stwórcy, któremu stworzenie „się popsuło”, wymknęło spod kontroli. By przywrócić władzę i kontrolę nie trzeba się przecież uniżać… Musiało chodzić o coś o wiele głębszego. Już Stary Testament niejednokrotnie mówi, że Bóg „poznał” niedolę swojego ludu. I kiedy Jezus płakał nad grobem Łazarza, to w tych łzach wyrażała się być może najgłębiej postawa Boga wobec niedoli człowieka: Jego miłość do nas jest tak wielka, że sięga utożsamienia, współodczuwania. I dlatego Bóg nie może pozostać z boku. Rodzi się w Betlejem, by odczuć na własnej skórze niedolę człowieka, by doświadczyć do końca i po ludzku naszego losu. Wcielenie pozwala Bogu przejąć na siebie skutki grzechu i w ten sposób je przezwyciężyć. A nas uczy, że Bóg wie doskonale, co to znaczy być człowiekiem…

Takie podejście powinno przekonać nas o tym, że On nie zbawia „ludzkości”, „natury ludzkiej” – to mógłby pewnie zrobić „na odległość”. Wcielenie pozwoliło Bogu na pokazanie nam, że nie chodzi Mu o masę, czy jakieś abstrakcyjne „człowieczeństwo”. Dzięki Wcieleniu Bóg-Jezus pochylał się nad konkretnymi osobami, do konkretnych osób przemawiał, konkretnym osobom przebaczał grzechy. Jego miłość do nas nie jest anonimowa. Zmierza bezpośrednio ku jednostkom, bezpośrednio ku mnie…

Narodzenie Jezusa dokonało się w związku z grzechem człowieka. Możemy jednak pokusić się o pytanie: a gdyby grzechu nie było? Gdyby człowiek pozostał wierny Bożemu planowi, to czy On by się wcielił? Wbrew pozorom nie jest to nieistotna i „sztuczna” kwestia. Chodzi bowiem o to, czy narodzenie się Boga jako człowieka było tylko czymś w rodzaju awaryjnego planu ratunkowego, czy też należało do Jego pierwotnego zamysłu. A to ma kapitalne znaczenie dla zrozumienia sensu i celu naszego własnego istnienia. Bo jeżeli Wcielenie było od początku przez Boga zamierzone, jeżeli dokonałoby się nawet gdyby człowiek nie zgrzeszył, to znaczy, że On stwarzał nas jako osoby, z którymi pragnie dzielić los, z którymi pragnie żyć ramię w ramię, dla których chce się stać synem, kuzynem, sąsiadem, miejscowym cieślą od zepsutych stołków – właśnie tak, jak to się dokonało w życiu Jezusa!

Oczywiście nie jest łatwo odpowiedzieć na to pytanie. Grzech człowieka jest faktem i wszystko to, co dokonało się w historii jest nim naznaczone – także nasz związek z Bogiem, także Wcielenie i życie Jezusa. Jednak zarówno w Biblii, jak i w tradycji pierwszych wieków możemy odnaleźć ślady intuicji, że przyjście Syna Bożego na świat było zamierzone już przy stworzeniu, zupełnie niezależnie od ludzkiego grzechu. Co więcej: my sami zostaliśmy stworzeni w perspektywie Wcielenia: Bóg nas ukształtował na swoje podobieństwo, to znaczy według tego, jakim sam chciał się stać! Ślady takiego rozumienia stworzenia możemy odnaleźć np. u św. Pawła: „w Chrystusie Bóg wybrał nas przed założeniem świata, abyśmy byli święci i nieskalani przed Jego obliczem. Z miłości przeznaczył nas dla siebie jako przybranych synów przez Jezusa Chrystusa” (Ef 1,3-4). Cóż bowiem może znaczyć wybranie nas przed założeniem świata „w Chrystusie”, jeśli nie to, że Wcielenie było od początku zamierzone, niezależnie od ludzkiego grzechu?

Nietrudno uświadomić sobie, jak wielkie to ma znaczenie dla naszego zrozumienia nas samych. Zostaliśmy zaprojektowani tak, by On mógł stać się jednym z nas. On nas wymyślił, chciał, umiłował jako partnerów dla siebie. Jako środowisko dla własnego życia. A to znaczy, że jest w nas coś, co jest zdolne Go przyjąć… I chociaż Wcielenie Boga dokonało się w historii jeden, niepowtarzalny raz, to przecież coś z tego otwarcia na Niego jest w każdym z nas. W tradycji chrześcijańskiej trwa przekonanie, iż człowiek jest capax Dei, to znaczy, że jest zdolny do przyjmowania w siebie Bożego życia, że jest zdolny do nawiązania z Nim głębokiego kontaktu… I niezależnie od tego, jak bardzo jesteśmy uwikłani w zło i grzech w tym życiu i w tym świecie, owa zdolność nie zostaje w nas całkowicie zatarta. A wspominanie narodzenia Boga ma nam o tym przypominać. Przypominać, że Jezus jest modelem naszego człowieczeństwa. I że jesteśmy jakoś niedokończeni bez Niego.

Komentuj na Facebooku

zamknij
Ten serwis, podobnie jak większość stron internetowych wykorzystuje pliki cookies. Dowiedz się więcej o celu ich używania i zmianie ustawień cookie w przeglądarce. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. | Polityka cookies